wtorek, 19 kwietnia 2022

Tylko nie plujcie na chodnik

W Singapurze zwiedzanie nawet po drodze

Są takie kraje, które choć małe, to ludne, nowoczesne, a jednocześnie pełne atrakcji dla zwiedzających. Jednym z nich jest niewątpliwie Singapur, w którym w dodatku można się zatrzymać na dzień, dwa, lecąc na dłuższe wakacje gdzieś w okolicy.

To miasto-państwo posiada ogromny port lotniczy, który obsługuje nie tylko pasażerów przybywających tutaj, ale i rzesze tych, którzy się przesiadają. Sam tak miałem, lecąc kiedyś do Australii. Moi znajomi trafili zaś na wczasy w Tajlandii, których elementem była przesiadka w Singapurze. Może warto pomyśleć o takiej opcji, aby zatrzymać się w tym miejscu na dłużej niż parę godzin? Tym bardziej, że czasami umożliwi nam to jeszcze obniżenie całkowitych kosztów podróży. Tak więc - zwiedzanie Singapuru i korzyść w jednym. Wiedzą o tym ci, którzy specjalizują się w wyszukiwaniu tanich możliwości wyjazdowych  i jak najtańszych biletów lotniczych. 

Przypomnijmy skąd wziął się w ogóle ten twór państwowy leżący na południu Półwyspu Malajskiego. Wokół rozpościerają się wody cieśnin Malakka i Singapurskiej, łączących Morze Andamańskie z Morzem Południowochińskim, oraz cieśniny Johor, która wąskim, zaledwie dwukilometrowym pasem oddziela kraj od Półwyspu Malajskiego. Już samo to położenie, w miejscu bardzo korzystnym handlowo i pozwalającym kontrolować militarnie szlaki żeglugowe, sugeruje, że przy powstaniu Singapuru musiało odgrywać rolę jakieś mocarstwo. Tak było w rzeczywistości, tyle, że Wielka Brytania zrobiła to początkowo za pośrednictwem Kompanii Wschodnioindyjskiej, która to firma wydzierżawiła teren w 1819 roku od sułtanatu Johor. W 1826 roku doszło już do normalnego aktu kupna. Nastąpił bujny rozwój. II wojna światowa była i tutaj tragiczna, ale nie powstrzymała na długo rozwoju miasta.

A ono coraz bardziej stawało się samodzielne. Najpierw, w 1946 r. zostało oddzielną kolonią, a w 1959 r. stało się autonomiczne. W 1963 r. było już niepodległe, chwilowo tylko pozostawało w Federacji Malezji.


Najpierw - ogród


zwiedzanie Singapuru - ogrody botaniczne
Obecnie jest to wciąż rozwijające się, kosmopolityczne miasto-państwo, położone na 63 wyspach. Najważniejsze to: Jurong Island, Pulau Tekong, Pulau Ubin i Sentosa.

Już będąc tu jeden dzień można napotkać interesujące atrakcje turystyczne, choć przydałoby się ciut dłużej. Tak wielbiciele natury, jak i po prostu ludzie szukający wytchnienia, powinni się udać do Singapurskich Ogrodów Botanicznych. Położone są przy Cluny Road, a obejmują 74 hektary. Ze względu na klimat, nie mają tu problemu z uprawą pięknych i wymagających roślin. Wyróżnia się Narodowy Ogród Orchidei. Co za kolory – zresztą wszędzie tutaj. Wrażenie robi kawałek dżungli. Do tego tzw. Evolution Garden, centrum botaniczne i akweny wodne z charakterystyczną dla siebie roślinnością. Zamiast zagłębiać się w teren Półwyspu Malajskiego i okolic, macie to wszystko na miejscu.

Bardziej naturalną przyrodę spotkacie jednak i w Singapurze, a to na wyspie Pulau Ubin'. Ten skrawek lądu leży niedaleko od lotniska. Mówią, że to ostatnia „wiejska” i „dzika” część tego organizmu - reszta to typowe miasto. Można się tam drogą wodną z Changi Ferry Terminal, dokąd dojeżdżamy taksówką, lub zieloną linią metra na Tanah Merah i stamtąd autobusem. Zobaczymy tu m.in. małpki, egzotyczne ptaki, a z roślinności - drzewa namorzynowe. Łatwo to ogarnąć, bo wypożyczają tu rowery, dla których przygotowano też wiele kilometrów tras rowerowych.

zwiedzanie Singapuru - wyspa Sentosa
Trochę z natury, ale nie tylko, będzie też na dość rozrywkowej wyspie Sentosa. Znajduje się tu m.in. park motyli, gabinet figur woskowych, grające wodotryski, muzeum kamieni, pole golfowe oraz „koralarium”. Bardzo ciekawy jest „Podwodny Świat” - zainstalowali tu np. stumetrowy tunel, który prowadzi pod dnem wielkiego akwarium. Chodzi o stworzenie wrażenia spaceru po dnie morza. Inną atrakcją są pokazy różowych delfinów.

No i przyjemnie się zrelaksować przy dźwiękach szemrzącego strumyka, w miłym świetle z nogami zamoczonymi w niewielkim basenie. Pływają w nim małe rybki, które skubią nasze stopy, oczyszczając je ze zrogowaciałego naskórka. Jakby komuś było mało, to w ofercie jest też profesjonalny masaż stóp.


Za sterami


Niesamowitym przeżyciem może okazać się wizyta we Flight Experience na Raffles Avenue. Szczególnie dla tych, którzy marzyli o lataniu. To przedsięwzięcie edukacyjno-rozrywkowe. Umożliwia ono wczucie się rolę kapitana samolotu prowadzącego np. Boeinga 737NG – oczywiście na symulatorach. Ale takich pierwsza klasa, które obejmują w pełni wyposażony, zamknięty kokpit, przyrządy i komputery i wizję o promieniu 180 stopni, oddającą rzeczywisty krajobraz.

Do dyspozycji gości różne programy o stopniu trudności od początkujących do w pełni zaawansowanych. Trochę to kosztuje, ale zabawa jest przednia i bardzo realistyczna.


Jak na wojnie


atrakcje Singapuru - Narodowe Muzeum Singapuru
Nie tylko interesujący się historią mogą wybrać się do National Museum of Singapore między Orchard Road a Clark Quay. W bardzo przystępny i interaktywny sposób ukazuje ono historię i kulturę Singapuru.

 W pobliżu znajduje się też tzw. Battle Box. To budowla we wnętrzu wzgórza na którym znajduje się Fort Canning. W czasie II wojny światowej znajdowało się tu największe podziemne centrum brytyjskiego dowództwa. Zobaczycie tam dwadzieścia dwa pomieszczenia połączone korytarzem. Można tu przeżyć lekcję historii, która robi ogromne wrażenie.

System świateł, animacji i dźwięków ma przypomnieć moment z 5 lutego 1942 roku, kiedy Brytyjczycy podjęli decyzję o poddaniu Singapuru Japończykom. Jest bardzo realistycznie - odgłosy bombardowania w słuchawkach budują szczególną dramaturgię. Do tego „mówiące” figury woskowe dają wrażenie życia w podziemiach.


Z torbami


Dla niektórych może i najważniejszym punktem wizyty w Singapurze są zakupy. W sumie nie ma się co dziwić – podaż rozmaitych artykułów jest tu rewelacyjna. Handluje się na wielu obszarach miasta, ale najważniejszą arterią handlową wydaje się Orchard Road, na północny zachód od centrum finansowego. Nie brak tu mnóstwa mniej lub bardziej ekskluzywnych sklepów galerii. Można tu po zakupach wypić kawę, bo działa sporo kafejek, a nawet zatrzymać się na dłużej, bo hoteli też nie brak. Aha, no i przy stacji Orchard Rd jest też Ambasada RP.

atrakcje Singapuru - South Bridge Road

Z kolei wokół New Bridge Road i South Bridge Road rozciąga się się dzielnica chińska, a w niej „szwarc, mydło i powidło”. Ciekawego przyodziewku zwłaszcza zatrzęsienie, choć często rozmiary małe, bardziej dla rasy żółtej. Mekką dla poszukujących tanich ubrań jest Bugis Street.

Dla wielu Singapur kojarzy się z ofertą taniej elektroniki, aparatów fotograficznych i kamer. Najlepsze sklepy ze sprzętem fotograficznym znajdują się przy North Bridge Road, High Street oraz Orchard Road. Ceny elektroniki konkurują z tymi z Hong Kongu. Centrum komputerowe Funan znajdziecie przy hotelu Excelsior.

Dodajmy jeszcze takie lokalizacje jak Little India, gdzie dostaniemy co się dało przytargać z Indii, Bangladeszu i Pakistanu; Vivo City - największą galerię handlową miasta, no i po prostu lotnisko z bardzo tanim duty free.

Zabawy tu sporo, jest co zobaczyć, tylko pamiętajcie o zachowaniu. Wystarczy wypluć gumę na ulicę, aby zapłacić dramatycznie wysoką karę. Gumy zresztą już nie importują, bo ludzie kiedyś dla żartów zaklejali czujniki przy drzwiach automatycznego metra...

A jak będziecie bardzo niegrzeczni, to i w tyłek przylać mogą.


Poprzednio pisaliśmy o atrakcjach Minorki


poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Nie taka znowu mała


Atrakcje Minorki to nie tylko plaża i zabawa


Furorę w biurach podróży robią od lat Majorka i Ibiza. I dobrze – Minorka, druga pod względem wielkości z archipelagu Balearów, ma dzięki temu więcej spokoju. A czegóż innego człowiek szuka po roku pracowniczych trudów?


Daleko jej do roztańczonej Ibizy, ale nie jest tak, że jedyne co można robić, to siedzieć na plaży i gapić się w horyzont. Z kolei Majorka to w tym regionie jak metropolia, którą Minorka, czyli „mniejsza” - mimo wcale pokaźnych rozmiarów – nie jest.

Wyspa ma wszak długość ok. 50 kilometrów, nie jest to więc skrawek lądu, który można sobie obejść spacerem, pewnie nie wystarczy dwutygodniowych wczasów, aby zwiedzić wszystkie interesujące zakątki.

Część południowa Minorki, bardziej płaska, posiada szerokie i piaszczyste plaże. Powstało tu kilka kurortów z nowoczesnymi piętrowymi hotelami. Wystarczy jednak krótki spacer w głąb wyżyny, by natknąć się na mały przysiółek wśród wzgórz, o zupełnie innym charakterze. Wokół skaliste nieużytki, kępy karłowatych palm, drzewa chleba świętojańskiego i gaje oliwne.

Z czasów Hannibala

Wiadomo, że takie położenie wyspy i całego archipelagu musiało budzić pożądanie różnych potęg.  Minorka w starożytności należała do Kartaginy, a kiedy ta przegrała wojnę - do Rzymu. Zdążył tu się jednak schronić w 205 p.n.e. brat Hannibala, Mago Barca, i podobno po nim pozostała nazwa głównego miasta na wyspie czyli Mahón (Maó).

Upadające zachodnie imperium rzymskie stało się w znacznej części łupem dynamicznych plemion germańskich. Tu dotarli w V wieku Wandalowie, których władztwo zatrzymało się aż na Afryce. Posiadłości Germanów nie tylko tu, ale i w kontynentalnej Hiszpanii przejęli pod koniec VIII wieku przez Maurowie. Wyspa trafiła pod władztwo Kalifatu Kordobańskiego.

Chrześcijanie iberyjscy dość szybko wzięli się za odzyskiwanie swoich ziem czyli Rekonkwistę. W XIII w. pojawili się tu więc Aragończycy, aż wreszcie Minorka stała się częścią zjednoczonej Hiszpanii.

To nie koniec, bo co hiszpańskiego na morzu, to budziło zainteresowanie Brytyjczyków. Zabrali to Hiszpanom w 1708 roku i trzymali przez następne 70 lat. Jeszcze na chwilę pojawili się tu Francuzi, znów Hiszpanie, znów Brytyjczycy i dopiero w 1803 r. (pokój w Amiens) Minorka trafiła na stałe w hiszpańskie granice. Pamiątką tamtych czasów jest Gibraltar, będący wciąż w brytyjskich rękach. W Mahon pozostały zaś dawne brytyjskie koszary.

Bloki stawiali wcześniej

Jednak są tu daleko cenniejsze pozostałości tej bujnej historii. Wyspa szczyci się przede wszystkim wiekowymi i unikatowymi megalitami. To navety – czyli kamienne grobowce komorowe, oraz taule, których nazwa w języku katalońskim oznacza „stół”. Powstały one w epoce brązu, a jest ich ok. pięciuset. Te spore, skaliste bloki ułożone zostały w formę stożkowatych kopców (o wysokości nawet 10 m), odwróconych do góry dnem łodzi czy ogromnych, kilkumetrowych stołów. Mogły służyć jako ołtarze i pomniki nagrobne. Największe można podziwiać w Trepucó nieopodal Maó i w Talati de Dalt. W Naveta d’es Tudons, nieopodal Ciutadelli, znajduje się najstarsza w Europie komora do grzebania zmarłych.

atrakcje Minorki
Niewątpliwie trzeba by też odwiedzić Maó, czyli stolicę Minorki. To obecnie niewielka miejscowość, ale znajduje się tu głębokowodny port morski. Kiedyś uważano go za najbezpieczniejsze miejsce na całym Morzu Śródziemnym. Jeszcze sto lat temu tętniło tu życie handlowe, dziś jest spokój – jak na typowej prowincji. Turyści z Anglii, Katalończycy oraz sami Minorkanie czas spędzają głównie w knajpkach i na deptaku w okolicach nabrzeża. Popijają tam niespiesznie kawę i raczą się tapas – z majonezem. Bo to tu miał powstać ten sos.

Nikt się nigdzie nie śpieszy, nie ma tłumów. Poruszając się pustawymi uliczkami w stronę wyżej położonych dzielnic, napotkamy odrestaurowane XIX­-wieczne kamienice, monumentalne rezydencje hiszpańskie oraz georgiańskie budynki z charakterystycznymi okiennicami. Sporo tu akcentów brytyjskich w architekturze. Na głównym placu na wyspie, Plaça de s'Esplanada, zobaczymy zaś mocny akcent hiszpański, czyli pomnik poświęcony wojnie domowej w tym kraju.

Bardziej hiszpańsko

zabytki Minorki
Jedyną drogą szybkiego ruchu dotrzemy do innego miasta portowego, Ciutadella de Menorca, dawnej stolicy wyspy. Przeniesiono ją w 1722 r. Miało to swoje dobre i złe strony – zatrzymanie rozwoju miasta, ale i brak wpływów brytyjskich i francuskich. Zachowała się za to stara architektura hiszpańska. Starówka zlokalizowana jest nad częścią portową, do której prowadzi wąski kanał, umożliwiający dostęp tylko mniejszym jednostkom.

Nie żeby tu się nic nie zmieniało. Założone zostało przez Rzymian wysoko na falezach (nadmorskich skałach), i jak cała okolica przechodziło z rąk do rąk, na przemian plądrowane i odbudowywane. Po ostatniej odbudowie stało się rezydencją najbogatszych obywateli. I dlatego za wysokimi murami kryją się pałace, barokowe i gotyckie kościoły.

Labirynt brukowanych, klaustrofobicznie wąziutkich uliczek prowadzi do centralnego placu d’es Born, na którym postawiono obelisk upamiętniający obronę przed Turkami w 1558 . Miodowe i białe kamienne fasady domów, pięknie odrestaurowane, kryją wewnętrzne ogrody i patia. W centrum wznosi się katedra zbudowana w XIII w. na miejscu dawnego meczetu; jej dzwonnica była kiedyś minaretem. Surowy budynek, który przypomina bardziej warownię niż kościół, jest pamiątką po trwającej cztery wieki rekonkwiście, gdy Hiszpanie odbijali wyspę z rąk Maurów.

Są tu jeszcze inne zabytki jak np. kościół del Roser z fasadą z XVII wieku w stylu churrigueryzmu, czy pałace Torresaura i Car Saura. Z muzeów można polecić miejskie i diecezjalne.

Warto wybrać się tu w okolicach 23 czerwca, kiedy jest obchodzony z dużym rozmachem festiwal świętojański - Fiestas de Sant Joan, podczas którego ważną rolę odgrywają prezentacje koni miejscowej rasy.

W terenie

ukryte zatoczki na Minorce
Nie trzeba daleko oddalać się od tego miasta, aby napotkać plaże ukryte w zatokach, takie jak niezwykłej urody Cala En Turqueta. Wokół mnóstwo innych mniejszych szmaragdowych zatoczek i dzikich plaż. Na niektóre z nich można dotrzeć jedynie od strony morza. Lądem na upartego też, ale pieszo, wspinając się po ostrych skałach. To prawdziwe skarby tej wyspy. Można je podziwiać w spokoju, bez towarzystwa tłumów turystów, za to przy akompaniamencie fal rozbijających się o skały, koncertu cykad i świerszczy.

W dalsze zakątki wyspy najlepiej się udać na rowerze, poruszając się prawie nieuczęszczanymi drogami wytyczonymi w naturalnych skalistych wąwozach, które łączą północ wyspy z południem. A tam, gdzie nie można dotrzeć lądem, można z powodzeniem wyprawić się łódką. Już za kilkanaście euro można udać się w rejs na którąś z czterech skalistych, niezamieszkanych wysepek w pobliżu. Najciekawsza z nich to Llatzeret. Nie zawsze była wyspą. Oddzielono ją od Minorki w 1900 r., wykopując kanał. Na wyspie wzniesiono szpital dla zakaźnie chorych, otoczony wysokim murem, który miał chronić przed roznoszeniem przez wiatr zarazków.

Najwyższa gór wyspy to Monte Toro (357 m), a na niej stoi legendarne sanktuarium. Jest tu: ogromna figura Chrystusa (upamiętnia Hiszpanów poległych w Maroku), klasztor sióstr franciszkanek i neoklasycystyczny kościółek, a w nim figura patronki wyspy – Marii Dziewicy od Byka (Verge del Toro) w złotej koronie.


Ostatnio pisaliśmy o zwiedzaniu Langwedocji



niedziela, 3 kwietnia 2022

Południowa alternatywa

Lepsze zwiedzanie w Langwedocji


Przejechalibyście się gdzieś na południe Francji, ale Lazurowe Wybrzeże jest dla was za drogie i zbyt snobistyczne? Czemu by nie zdecydować się na zwiedzanie Langwedocji, gdzie równie ciepło, bardzo pięknie i interesująco, ale chyba prościej i taniej. 

Historia tej krainy w południowo-wschodniej Francji, między Pirenejami, Masywem Centralnym, Rodanem i Morzem Śródziemnym, jest może jeszcze bardziej bogata. Kiedyś, jako Hrabstwo Tuluzy, była (IX-XIV w.) obszarem wyjątkowego rozkwitu kultury i życia miejskiego. Przyrównywaną ją do północnej Italii i Katalonii. Jednak to tutaj doszło do krucjaty przeciw albigensom, która zrujnowała region, zatrzymując bujny rozwój.

Językiem Langwedocji jest oksytański, którym posługiwali się trubadurzy, a który ma swój wkład w rozwój poezji katalońskiej, hiszpańskiej i francuskiej. Region jest bowiem częścią Oksytanii, rozległej krainy językowo-kulturalnej obejmującej także Prowansję, Monako, pograniczne doliny Piemontu, skrawek Ligurii i dolinę Aran w pirenejskiej części Katalonii.

To odludzie

Charakter wybrzeża jest specyficzny, zupełnie inny od Riwiery. Niewiele tu skał, zatok i wąwozów, za to istnieją laguny i idealne warunki dla flamingów i ławic ostryg. Niewiele też kurortów, a zaraz za ich opłotkami napotkamy nietknięte pustkowia. Taki charakter ma np. Espiguette czy też Palavas. Przechodzi ono w mierzeję, na której nie ma absolutnie nic. Za mierzeją zaś rozpościera się wielka laguna, którą licznie odwiedzają flamingi.

zwiedzanie Langwedocji
To w pewnym sensie dzicz, turyści pojawili dopiero w drugiej połowie XX wieku. Mieszkający na odludziu gospodarze - często winiarze – wyglądają też jakby byli zaskoczeni wizytą przybyszów wśród tych zarośli i moczarów. Pomysł na sprowadzenie tu gości z bardziej cywilizowanych regionów Francji jest autorstwa generała de Gaulle, który postanowił rozwinąć turystykę w Langwedocji, aby odwieść uboższe francuskie rodziny od spędzania wakacji na wybrzeżach Hiszpanii.
Miejsca takie jak Palavas czy Carnon zaczęły się rozbudowywać. Stworzono również nowe kurorty, w tym np. La Grande-Motte niedaleko Palavas.

Langwedocja-Roussillon jest stosunkowo mało poznana przez polskich turystów. A przecież atrakcji tu nie brak. Wciąż to śródziemnomorski region o uroku Południa, choć klimat wydaje się bardziej historyczny i nie zmieniony przez cywilizację. Odwiedźcie średniowieczne miasto Carcassonne, czy też idźcie w góry, aby odnaleźć zamki katarów oraz ukryte przed zgiełkiem świata romańskie kaplice (zimą zaś w górach można oddać się zupełnie innym rozrywkom).
Pamiętajmy, że bywali tu Rzymianie, katarzy, pielgrzymi na szlakach św. Jakuba z Composteli, budowniczowie fortec i Kanału Południa, winiarze, rybacy, hodowcy koni w Camargue – każdy z nich zostawił na tej ziemi swój ślad. Tyle, że można tu jednocześnie znaleźć święty spokój.
Stąd - zwiedzanie Langwedocji wydaje się być ekscytującą i rozsądną opcją.

Góry, morze i jeziora

Obecnie administracyjnie to nowy region, który tworzą Langwedocja i Roussillon. Składa się na niego pięć departamentów: Lozère i Gard na północy, Hérault pośrodku, Aude i Pyrénées Orientales na południu.
Sięga on daleko na północ, gdzie znajdziemy górzysty Park Narodowy w Sewennach, Z drugiej strony, południowej, sięga zaś wybrzeża śródziemnomorskiego z departamentem Gard i słynnym mostem-akweduktem (Pont du Gard) wzniesionym przez Rzymian około 50 roku naszej ery. W południowej części trafimy też na sznur nadbrzeżnych jezior – idealne miejsce do żeglugi. To także świetna okolica dla wędkarzy, którzy co roku wypływają jesienią na połów dorad z jeziora Thau w Sète do Morza Śródziemnego.
U krańców tej krainy zobaczymy na południu wschodnie pasma Pirenejów.

Ważną postacią był w historii regionu Św. Jakub z Composteli, a to dlaetgo, że okolicę do dziś przecinają trzy ze słynnych dróg wyznaczających Szlak św. Jakuba z Composteli: Via Tolosana, wychodząca z Arles, na której warto zwiedzić opactwo Saint-Gilles-du-Gard; Via Podiensis (zwana Drogą przez Puy-en-Velay) wiedzie przez północny departament Lozère, którego oryginalną atrakcją jest rezerwat wilków w Sainte Lucie i gęsta sieć szlaków turystycznych. Trzecia, mniej znana, poddana ostatnio renowacji droga z Piemontu Pirenejskiego łączy Alpy z Pirenejami. Zaliczone do Światowego Dziedzictwa Kulturowego, wszystkie szlaki wskazują, że „do Composteli wiedzie wiele dróg”.

Skarby Narbony

Narbona atrakcje
Innym miejscem o starożytnej wręcz historii jest Narbona. Była to kiedyś stolica Galli Narbonensis, obecnie jest tu trochę bardziej prowincjonalnie – ale nie brak pozostałości historii, starszej i nowszej.
Odkryte w roku 1997 pozostałości rzymskiej Via Domitia widoczne są pod głównym placem miasta. Wznoszący się obok ratusz miejski, odrestaurowany przez Viollet-le-Duca, zawiera cały kompleks lokali: stary i nowy pałac arcybiskupów, muzeum archeologiczne z kolekcją rzymskich mozaik i największym we Francji zbiorem XIX wiecznego malarstwa orientalistycznego, a wreszcie imponującą XIII wieczną katedrę Saint-Just-et-Saint-Pasteur, której gigantyczna sylwetka góruje nad płaską okolicą.

Za jej głównym, barokowym ołtarzem, w kaplicy Matki Boskiej z Betlejem kryje się gotycka rzeźbiona nastawa ołtarzowa z wyobrażeniem piekła i zanurzonych w nim dusz ludzkich.
Unikalne na skalę światową kamienne figury zostały dosłownie „wyrąbane” w wieku XVIII, by dać miejsce nowemu, rokokowemu ołtarzowi. Gotycki pierwowzór odkryto w roku 1981.

Inne atrakcja miasta, to stuletnie hale (o konstrukcji przypominającej paryskie pawilony Baltard). Tutaj można się nieźle obkupić w dary natury, takie jak: wędliny, kasztany, sola z Camargue, ostrygi, anchois, muszle tellines (małymi skorupiaki zbierane na plaży).

Specjałem jest la narbonnaise – placek jabłkowy placku z orzeszkami sosnowymi (pignons) przypominającym strudel. Mają tu też tudzież krem katalońskim, podawanym ze słodkim winem Banyuls.
Na każdym kroku znajdziemy tu pamiątki po piosenkarzu i kompozytorze Charles Trénet. Kiedyś była to słynna osobistość z branży rozrywkowej, na jego koncie są takie przebojów jak: La mer, Y a d’la joie czy Douce France. Urodził się on w Narbonie 18 maja 1913 roku, a jego dom rodzinny wciąż istnieje. 

W Langwedocji można nie tylko zwiedzać, ale i „odrestaurować” organizm. Ze swymi trzynastoma uzdrowiskami region zajmuje trzecie miejsce na mapie francuskich spa. Talasoterapię zapewnią zmęczonym przyjezdnym instytuty w Banyuls sur Mer, Cap d’Agde, Port Camargue czy La Grande Motte, że wymienimy tylko najsłynniejsze z nich.
Dla tych, którzy relaksować chcieliby się bardziej aktywnie, można zaproponować wizytę  na jednym z licznych pól golfowych. Ewentualnie można wybrać się na wycieczkę łodzią po Kanale Południa, zbudowanym w XVII w. cudzie techniki i natury.

Wspomnijmy jeszcze o nadmorskiej miejscowości Collioure, wiosce malarzy, której atrakcję stanowi bez wątpienia najlepiej zachowany we Francji średniowieczny zamek królewski, przebudowany przez Vaubana. W cieniu ufortyfikowanego kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej od Aniołów z barokowym Ołtarzem Wniebowzięcia, dłuta Josepha Sunyera (wzniesionym w latach 1698-1702) malowali niegdyś swe dzieła Dufy, Picasso i Matisse... Dziś znajdziemy tu pomniejszych artystów, ale odwiedzić warto.


Polecamy więc zwiedzanie Langwedocji!


A ostatnim razem było o wspaniałym miejscu na Korfu





sobota, 2 kwietnia 2022

Na obrzeżach wielkiej turystyki

Korfu po latach


Czasami piszemy w tej rubryce być trochę bardziej osobiście niż zwykle. Kolumna turystyczna opiera się po części na obiektywnych wiadomościach encyklopedycznych, ale bardziej na własnych doświadczeniach podróżniczych. Po 10 latach powróciłem do hotelu „Blue Gardens” na Korfu, aby sprawdzić jak idzie temu przedsięwzięciu, tak docenianemu przez odbiorców Tripadvisora – i nie tylko. Zobaczmy więc jak działa mały rodzinny hotel, który z powodzeniem radzi sobie w trudnych, greckich czasach.

Przed wyjazdem mieliśmy lekkie obawy. Ale tylko lekkie, nie mogłem bowiem jakoś dopasować ateńskich niepokojów do korfijskiego klimatu. I racja, sytuacja tam nie wygląda tak, jak można by wnioskować na podstawie przekazów telewizyjnych. Najpierw uspokoił mnie telefonicznie Kostas, pracujący za barem w naszym hotelu. - Wy turyści myślcie o wakacjach, a takie sprawy zostawcie Grekom – powiedział.

Z kolei Pani Dorota Kamińska, która wraz z mężem prowadzi na Korfu firmę turystyczną i pisze bloga „Sałatka po grecku”, zamieściła na swojej stronie m.in. zdjęcia lokalnych bankomatów. „Oto owe kolejki po gotówkę” - można było przeczytać i zobaczyć „kolejki” co najwyżej jednoosobowe.

O sytuacji w Grecji i wpływie na turystykę więcej innym razem, a tymczasem niech wystarczy zapewnienie, że tak to właśnie bezproblemowo wyglądało na miejscu.

Na skraju wioski


apartamenty Blue Gardens
Tak przynajmniej zauważyłem tam, gdzie mieści się „Blue Gardens”, czyli w miejscowości Roda (sprawdź najlepsze hotele), na północnym wybrzeżu Korfu. To dawna miejscowość rybacka, dziś na wskroś turystyczna. Niewielka, trudno ją choćby porównać z sąsiednim Acharavi czy leżącym bardziej na zachód, ruchliwszym i słynniejszym Sidari. Życie turystyczne skupia się przede wszystkim wzdłuż głównej ulicy nadmorskiej, spełniającej bardziej rolę deptaka i traktu handlowo-gastronomicznego.

Samo „Blue Gardens” pobudowano już poza centrum miejscowości. Właściwie w polach, kilka minut na piechotę od pierwszych domów skupiska. I to jest bardzo dobra lokalizacja. Do ludzi wciąż nie daleko; aby dostać się na plażę, do sklepów, to „rzut beretem”, a jest już spokój. Wokół trawy, sady oliwne i owocowe, z tyłu widok na góry i rozciągającą się pod nimi kotlinę. Czasami tylko gdzieś z daleka dochodzi cichy odgłos muzyki z innego hotelu. Poza tym, jeżeli coś tu słychać, to cykady.

Część zabudowań „Blue Gardens” postawiono też w odległości ok. 100 metrów od własnego basenu i baru, w związku z czym i od tych odgłosów można się odciąć. Inna sprawa, że nawet kiedy gra tu muzyka, czy leci mecz, to też tak, że nie przeszkadza w rozmowie. A grają głównie rockandrollowe „evergreeny”, za którą to emisję uiszczono należne opłaty, bo tutejszy ZAIKS nie zna litości.

Kto to robi

„Niebieskie Ogrody” to stricte rodzinny interes. Stoi za nim przede wszystkim pani Elena Pitikari. Wychowała się ona na Cyprze, gdzie chodziła do angielskojęzycznej szkoły, ale od lat mieszka na Korfu i działa w branży turystycznej. Nie tylko samodzielnie zresztą, bo wiemy np. że pracowała na rzecz Thomasa Cooka.

Sama, jak mówi, jest organizatorką tego przedsięwzięcia, a jej mąż, Andreas, jest menadżerem. A de facto zajmuje się on najróżniejszymi sprawami, jak: dostawy, naprawy, muzyka, dbanie o basen, kuchnia, itp. itd. Tak tu zresztą jest – wielkość przedsięwzięcia powoduje, że trzeba być uniwersalnym. Andreas wcześniej tańczył w zespole folklorystycznym oraz uprawiał i propagował sporty wodne. I to nawet takie bardziej ekstremalne, jak narty wodne i ich wersja ekwilibrystyczna.

Inny znakomity pływak, to Kostas, który każdego wieczoru stoi za barem. Kiedyś działał w sporcie razem z Andreasem, a do tej pory wybiera się wraz z synami na wyprawy nurkowe.

rodzinna atmosfera w Blue Gardens
Kostas to w pewnym sensie człowiek-instytucja. Z jakichś względów jest tym, którego przez lata pamięta wielu gości (i on też ma niezłą pamięć). Czyżby to miało jakiś związek z jego pieczą nad trunkami w godzinach wieczornych?... W każdym bądź razie zdarza się, że goście, którzy po latach (czy wręcz po roku) wracają do „Blue Gardens”, robią z Kostasem „niedźwiedzia”. Cóż, spędzili pewnie z nim długie godziny przy barze, gawędząc o Grecji, Anglii i świecie. Bo Kostas wychodzi do domu dopiero po ostatnim gościu, czyli po prostu na drugi dzień.

Dobrym duchem tego hotelu jest zaś pan Andreas-senior, czyli ojciec Eleny. Starszy dżentelmen mówi nienagannym angielskim, ma szerokie horyzonty i ujmujący sposób bycia. Emanuje z niego spokój i ciepło. I on, choć w wieku emerytalnym, pomaga jak może, choćby stanie za barem. Mówi też trochę po polsku!

Nie można też zapominać o najmłodszej w tym towarzystwie, czyli Marianthe. 11-latka nie jest oczywiście członkiem personelu, ale przecież jej towarzystwo, pomysły na zabawy, przyjacielskie usposobienie, sprawiają, że i młodsi wczasowicze czują się tutaj jak w domu. A już na pewno tworzą raz dwa nieformalną grupę, jakby byli na koloniach letnich.

Dlaczego tak lubimy

Samo przedstawienie tej małej rodzinnej grupy może już sugerować dlaczego przyjeżdżający do „Blue Gardens” tak lubią to miejsce i wielu powraca tu systematycznie. Ale powiedzmy jeszcze o innych cechach tego miejsca, takich jak choćby wygląd. Kolorystyka jest typowo grecka - przeważająca biel ze sporą dozą niebieskiego właśnie, przede wszystkim w wykończeniach. To bardzo miłe i optymistyczne zestawienie. Niektórym może się też kojarzyć z domkami na choćby Santorynie, czy Mykonos.

Zieleń jest tu zadbana, trawa dokładnie wystrzyżona, w wielu miejscach stoją donice z kwiatami i ziołami. Rosną tu też palmy, po ogrodzeniu pnie się winorośl bogata w smakowite owoce.

Co do zadbania zaś, to czystość jest jedną z głównych zalet, którą wymieniają wczasowicze. Wszystko tu aż lśni, wydaje się też, że malują systematycznie. Nie ma niedoróbek, niedziałających sprzętów, Andreas dba o to, aby zawsze wszystko działało. 

Domki mają też miłą, prostą raczej stylistykę, z okiennicami i kolumnowymi zdobieniami w niektórych miejscach. Apartamenty są bardzo przestronne, nie ma problemu z miejscem dla większej rodziny. My zajęliśmy dwupokojowy, z dostawianym łóżeczkiem dla dziecka (solidnym), z kuchnią, łazienką i dwoma balkonami. Na jednym była bawialnia, na drugim spożywaliśmy śniadania.

Bo podstawowa wersja wczasów to self-catering. Dostajecie w pełni wyposażoną kuchnię. Jednak dla tych, którzy wolą coś przyrządzonego przez gospodarzy, nie ma problemu. Kuchnia działa od rana do do nocy. Można zacząć od brytyjskiego, czy kontynentalnego śniadania; a skończyć na sutej kolacji. Czy choćby zamówić talerz frytek albo lody dla dzieciaków, które potrafią tu spędzić długie godziny na basenie. Nie ma się co dziwić, basen to bowiem – znów – niebieściutki, czyściutki i raczej niegłęboki. A obok mały, dla mniejszych pociech, z brzegami pokrytymi specjalnymi ochraniaczami dla bezpieczeństwa. Co ważne, przy basenie nigdy nie brak leżaków.

Kąpać się można do późna, dopóki Kostas za barem, ale to raczej znów domena małoletnich, bo starsi np. biorą udział w quizie lub konkurują w „Milionerach” (wygrałem z moim zespołem!). 

Trudno się dziwić, że ta placówka otrzymywała tytuł najlepszych apartamentów na Korfu, a nawet w Grecji i na Cyprze oraz posiada wyróżnienie „Tripadvisor's Award Certificate Of Excellence”.


Poprzednio odwiedzaliśmy Fez



Ochłody szukaj w medinie

Zwiedzanie Fezu

Maroko to jeden z tych krajów arabskich, do których szczerze zapraszamy. Stosunkowo tu spokojnie, a naprawdę jest co zwiedzać. Byliśmy już kiedyś w Marrakeszu i paru innych miejscach, teraz pora na Fez –  pięknie położone u stóp wzgórz, jedno z „miast cesarskich”.


Fez pałac królewski

Jest ich kilka, a każde o innym charakterze. Oprócz Fezu, otoczony gajami palmowymi słynny Marrakesz, elegancki Rabat i kosmopolityczna, znana z filmu Casablanca. Nazywa się je cesarskimi, bo marokańscy władcy, z tytułem sułtana, lubili przepych i nie skrywali go. Parę razy przenosili stolicę do innego miasta, w którym wznosili pełne rozmachu i przepychu budowle.

Żeby je dzisiaj zwiedzić, najlepiej wybrać się zimą. W lipcu i sierpniu zdarza się, że temperatura powietrza przekracza w Maroku 40 stopni Celsjusza w cieniu. Wogóle przebywanie na słońcu jest niezdrowe, a co dopiero zwiedzanie.

Teraz jest dużo chłodniej, noce  mogą być nawet mroźne, jednak w dzień bardzo rzadko temperatura może spaść do 10 stopni Celsjusza. Dobrze zabrać cieplejsze okrycie. Za to jest dużo mniej turystów, a noclegi są tańsze. Warto, bo Maroko, choć odwiedzane przez dziesiątki tysięcy przyjezdnych z całego świata, wciąż zachowuje swój orientalny klimat.

Gościnna gleba

Miasto, które tym razem odwiedzimy, leży w rozległej, żyznej kotlinie, rozciągającej się między Atlasem Średnim a suchymi wyżynami południowej części Rifu. Region nawadniają wody rzek spływających z gór, jest on niezywkle żyzny, przy sprzyjających temperaturach można tu nawet trzykrotnie zbierać zboże! Stąd i od dawna powstawały tu siedziby ludzkie. To kolebka państwowości. Miasto i region są sercem kraju - w górach, na północ od innego sławnego ośrodka, Meknesu, leży święte miasto Moulay Idriss, w którym pochowano Idrisa I, twórcę pierwszej marokańskiej dynastii panującej oraz założyciela Fezu. W samym Fezie miejsce spoczynku znalazł jego syn, Idris II, rzeczywisty ojciec niezależności muzułmańskiego Maroka , któremu Fez, stolica ówczesnego państwa, zawdzięczał swój rozwój.

Fez atrakcje

Miasto zostało założone w VIII wieku n.e. Rozrosło się błyskawicznie i wspomniany Idris II ustanowił tu w 807 roku pierwszą stolicę. Dwieście lat później miasto było już niekwestionowanym ośrodkiem kulturalnym, religijnym i gospodarczym państwa, do tego ważnym centrum nauk. Rozwijała się tu medycyna, filozofia i nauki matematyczne. Z czasem stało się najważniejszym ośrodkiem naukowym w zachodnim świecie islamu, dystansując Kordobę. To także święte miasto islamu.

Bardzo korzystne było sprowadzenie tu (818 i 825) arabskich emigrantów z najważniejszych ówczesnych centrów kultury islamskiej - Kordoby i Kairuanu. Przynieśli oni ze sobą znajomość wielu rzemiosł, udoskonalili mozaiki, sztukaterię i techniki zdobnicze. Dzięki nim Fez stał się jednym z najważniejszych marokańskich ośrodków rzemiosła. Było tu m.in. 300 młynów, 86 garbarni, 116 farbiarni, 12 zakładów przerabiających miedź i 136 pieców piekarniczych.

W XII i XIII w. Fez liczył kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców i był najludniejszym miastem Maghrebu. Powstały dwa kryte bazary i funduki, czyli zajazdy kupieckie i co ciekawe – aż 93 łaźnie i 42 szalety miejskie z bieżącą wodą.

Rozkwit miasta został nieco przyhamowany przez dynastie Almorawidów i Almohadów. Za ich panowania marokańską stolicą stał się Marrakesz. Mimo tego Fez dalej świetnie sobie radził gospodarczo. Słynął z tkactwa, farbiarstwa, garbarstwa, młynarstwa oraz wysokiego poziomu rzemiosł: szewstwa, siodlarstwa, ceramiki. Od 1550 r. produkowano tu również broń, przede wszystkim artyleryjską. Miasto było ważnym przystankiem na szlaku handlu złotem z Timbuktu. 

Słynął z tolerancji: schronienie znaleźli tu muzułmanie i Żydzi wygnani z Hiszpanii pod koniec XV w., mieszkali w nim też chrześcijanie.

Ślady dumnej przeszłości

Dzisiaj Fez słynie z wielu zabytków, a najważniejszym z nich jest tutejsza medyna, która została wpisana na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Jest ona podzielona na kilka części, a podstawowy jest podział na starszą i młodszą. Ta pierwsza, znacznie większa medyna Fes el-Bali, zawiera najważniejsze zabytki, m.in.: meczet Al-Karawijjin, medresa Abou Inana, mauzoleum Idrisa II. Do niej należy też dzielnica andaluzyjska za rzeką Boukhareb. W młodszej i nie tak interesującej medynie Fes el-Jdid mieści się rozległy kompleks pałacu sułtańskiego, który jako rezydencja króla Maroka nie jest udostępniany do zwiedzania.

To wyjątkowe miejsce, które porównać ją można co najwyżej ze starym miastem w Marrakeszu. Mnóstwo krętych uliczek, często tak wąskich, że z trudnością mijają się w nich dwa osiołki. W tym labiryncie, pośród wiekowych budowli,  meczetów, medres, grobowców lokalnych świętych i mauzoleów przywódców religijnych, życie toczy się jak przed wiekami, bo nawet bez samochodów. Jego rytm wyznacza śpiew muezzina, który zwołuje wiernych pięć razy w ciągu dnia na modlitwę.

Słychać też poganiaczy mułów i osłów, które niosą wory egzotycznych przypraw, kosze ze świeżą miętą, wielbłądzie skóry do garbarni, czasem worki z cementem, a nawet skrzynki z Coca-Colą.

Tu wciąż w maleńkich warsztatach pracują rzemieślnicy, wykonując pewnie fach przekazywany z pokolenia na pokolenie. W herbaciarniach siedzą starsi mężczyźni w galabijach, a kobiety w tradycyjnych strojach udają się na targ, bądź doglądają dzieci. Mówi się, że medyna jest niemal zupełnie samowystarczalna; podobno są mieszkańcy, którzy w życiu nie wyszli poza jej mury. 

Idźcie po znakach

Labirynt na początku niepokoi, ale da się tu pochodzić i bez przewodnika. Trzeba trzymać się oznakowanych turystycznych tras. W tym celu należy zwrócić uwagę na umieszczone wyżej na murach kolorowe gwiazdy, którymi oznakowano sześć szlaków po medynie. Można zacząć np. od  spaceru wzdłuż fragmentu tzw. Tour de Fes. Trasa biegnąca wokół murów liczy blisko 12 km i wiedzie ruchliwymi drogami, a na spacer najlepiej nadaje się jej krótki fragment: od Bab Mahrouk przez bastion Północny do grobów Merynidów.

zwiedzanie Fezu
W Fes el-Bali jest kilka miejsc, które trzeba zobaczyć. Interesująca jest urocza Fontanna Nejjarine z piękną mozaiką, znajdująca się w centrum Place Nejjarine. Niedaleko stoi medresa Attarine, z dachu której można zerknąć na dziedziniec meczetu Al-Karawijjin, do którego wstęp mają jedynie muzułmanie.

Najbardziej chyba znanym i ulubionym przez fotografów miejscem w medinie jest garbarnia Chouarasa, działająca jak w średniowieczu. Turyści na wejściu dostają liście świeżej mięty, które najlepiej przez cały czas trzymać pod nosem, żeby znieść wyjątkowo nieprzyjemny zapach skór nurzanych w moczu. Z dachu garbarni roztacza się widok na kamienne kadzie, w których farbuje się skóry.

Nie da się nie zauważyć też negatwynej strony medyny. To obecnie dzielnica biedoty, żyjącej w ciasnocie, smrodzie - szwankuje kanalizacja (pamiętająca średniowiecze) - i mającej problemy nawet z zaopatrzeniem w wodę.

Zupełnie inaczej jest obok medyny na płaskowyżu gdzie pobudowano Ville Nouvelle („nowe miasto”). To szokujący kontrast. Miasto w typie europejskim, ma szerokie bulwary, eleganckie kamienice i nowe biurowce. To tu od czasów francuskich mieszka miejscowa elita.


Nasza poprzednia wizyta miała miejsce w Bali... europejskim